WIELKA WYPRZEDAŻ CAŁEGO ASORTYMENTU!
Dogtrekking

Jak zaplanować trekking w górach z psem? #6 – GSB

– PROPOZYCJA TRAS

Część druga trekkingu po Głównym Szlaku Beskidzkim zakończyliśmy na dniu szóstym. Siódmego dnia nie odpoczywamy. Maszerujemy!

Autor: Anna Karcz

DZIEŃ SIÓDMY
DYSTANS OKOŁO 15 KM, TRASA: ZAWOJA-KOSZARAWA, SUMA PODEJŚĆ 800 M, NAJWYŻSZY PUNKT: JAŁOWIEC 1111 M N.P.M.

Poprzedniego wieczora nie nastawiałam budzika. Wiedziałam, że kolejny dzień będzie krótki, ponieważ przed nami było do przejścia jedynie 15km.

Obudziło mnie nieśmiałe pukanie do drzwi. Louis od razu zerwał się z łóżka, by zademonstrować swoje zdanie na temat przerywania naszego snu. “Chyba czujesz się już lepiej” – rzuciłam. W drzwiach stał właściciel pensjonatu z tacą, na której czekało na mnie śniadanie. Państwo uznali, że skoro tyle dni i kilometrów już za nami, to pewnie jestem głodna i muszę uzupełniać kalorie, a do tego założyli, że skoro mam ze sobą psa, to wolałabym go nie zostawiać samego w pokoju, by zejść na śniadanie, stąd serwis do pokoju.

Do tego wszystkiego dorzucili pytanie, czy na drogę mogą mi przygotować kanapki z mięsem, czy może wolę opcję wegetariańską. Byłam naprawdę miło zaskoczona, tym bardziej, że to nie był pensjonat z tych naj, na pełnym wypasie i co tam jeszcze. Wybierając miejsca noclegowe kierowałam się przede wszystkim bezproblemowym noclegiem psa, odległością od szlaku i po części ceną. Tu trafiłam w dziesiątkę. 

Śniadaniem obdzieliłabym czteroosobową rodzinę, ale dzielnie (z niewielką pomocą Louisa) zjadłam wszystko, co zostało mi zaserwowane. 

Przyszedł czas na pakowanie plecaka i paczki, którą miałam zanieść do paczkomatu. Pogoda z zimowej zamieniła się w iście wiosenną, więc puchowa kurtka i spodnie nie były mi już potrzebne. Odesłałam też kurtkę Louisa, która nie była już używana od dwóch dni. Spakowałam plecak, karton, oceniłam stan i siły Lou i zdecydowałam, że ruszamy. Wychodząc poszliśmy jeszcze pożegnać się z właścicielami, którzy za nic nie chcieli pozwolić mi nieść tej paczki “taki kawał” (maksymalnie było to 300m) i bez szans na mój sprzeciw kazali ją zostawić i pozwolić im ją nadać. Skapitulowałam. Po krótkiej rozmowie i podziękowaniu ruszyliśmy z Lou na szlak. 

Początkowo droga prowadziła nas przez wiejskie pola i tereny gospodarstw, by w końcu dotrzeć wyżej i zapomnieć o wszystkim.

Była niedziela, na szlakach pojawiało się coraz więcej turystów. Szliśmy z Lou tego dnia wyjątkowo leniwie. Po dotarciu na Jałowiec dałam znać naszym kolejnym gospodarzom, że zbliżamy się do nich. 

Niestety, schodząc wpadam na genialny (jak wtedy mi się wydawało pomysł), by nieznacznie wydłużyć trasę, pójść pięknym trawersem z widokiem na góry. W ten oto sposób schodzę ze szlaku, tracę orientację i do Koszarawy docieramy około 2h później, niż planowałam. Brawo ja!

W Koszarawie nocujemy w Jałowcówce. Ania i Paweł ciepło nas witają, wieczór spędzamy na rozmowach przy winie. Przed nami kolejny dzień odpoczynku, który spędzamy na spacerach po okolicy. Louis czuje sie świetnie, moja forma też ma sie całkiem nieźle.

DZIEŃ ÓSMY
DYSTANS OKOŁO 29 KM, TRASA: KOSZARAWA – SCHRONISKO NA HALI MIZIOWEJ. SUMA PODEJŚĆ OK. 2000 M, NAJWYŻSZY PUNKT: SCHRONISKO PTTK NA HALI MIZIOWEJ 1271 N.P.M.

Wstaliśmy o świcie.

Gospodarze przygotowali dla mnie pyszne śniadanie, po którym pierwszy raz podczas całej wyprawy dopadło mnie znane i nielubiane „nie chce mi się”. Tego ranka naprawdę trudno było mi zrezygnować z ciepłej pościeli czy fotela przy kominku i ruszyć w teren, zwłaszcza, że na samym początku musieliśmy dostać się spowrotem na szlak, na który trasa początkowo prowadziła stromo w górę. Potem okazało się, że stromizna szlaku, to mój najmniejszy problem. Pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy.

Szliśmy asfaltem, wzdłuż strumyka. Poranne słońce przedzierało się gdzieś pomiędzy drzewami, lecz nadal panował mróz. Zaczęło się ostre podejście. Już po pierwszych krokach wiedziałam, że to będzie droga przez mękę. Z każdym (naprawdę z każdym) krokiem zapadałam się w ciężkim topniejącym śniegu co najmniej po kolana. Po 500 m takiej walki z żywiołem, w dodatku w pełnym już słońcu i stromo pod górę, miałam dość. Pierwszy raz podczas całej wyprawy usiadłam na szlaku i klęłam na czym świat stoi. Chwilę później, jak to zwykle u mnie bywa, złość przerodziła się w płacz z bezsilności, który po krótkiej chwili powrócił do stadium złości wymieszanej z pełną mobilizacją wszystkich systemów mojego organizmów. Jest to cecha, którą strasznie sobie cenię, i która nie raz pozwoliła mi ukończyć trudne ultra, czy odnaleźć się w trudnych warunkach pogodowych na szlaku. Mogę sobie kląć, mogę płakać, ale finalnie, dopóki mam obie nogi i zachowuję względną przytomność, jestem w stanie skończyć to, co zaplanowałam. 

Widziałam, ile to podejście kosztowało Louisa, dlatego odpuściłam wyścig z czasem i założenie, by zjawić się w schronisku przed zmrokiem i zdecydowałam, że gdy dojdziemy na NORMALNY szlak, to robimy przerwę na jedzenie, picie i może nawet na drzemkę. Słońce świeciło już jak wiosną, a my zatrzymaliśmy się na pięknej polanie z widokiem na góry. Najedliśmy się, napiliśmy i po kwadransie drzemki ruszyliśmy dalej. Mimo sporej warstwy śniegu dookoła, było gorąco. Louis tarzał się w śniegu, by choć trochę się schłodzić. Ja zdjęłam z siebie wszystkie możliwe warstwy i czułam jak słońce spala mi skórę.

Trochę przez ten upał, trochę przez to, że wyłączyłam głowę i pozwoliłam myślom odpłynąć, zeszliśmy ze szlaku. W pewnym momencie zostientowalam się, że jesteśmy na rozejściu 3 szlaków, z których żaden nie jest oznaczony kolorem czerwonym. Zegarek informował mnie o zejściu ze szlaku, ale ładował się w plecaku i zwyczajnie nie miałam szans tego zauważyć. Poczułam, że mamy problem, ale dopiero jak wyjęłam telefon dotarło do mnie jak duży problem mamy. Zero zasięgu. Mapa turystyczna tu nie pomoże. Zegarek pozwoli tylko cofnąć się po szlaku, którym zeszliśmy, a to nie było idealne rozwiązanie, liczyłam, że innym szlakiem uda mi się wrócić na GSB. Pożałowałam wtedy, że na bieżąco nie orientowałam się chociaż mniej-więcej na mapie papierowej. W tamtym momencie, w panice, miałam spory problem ze zlokalizowaniem naszego położenia. Nie wiedziałam w którym momencie odbiliśmy ze szlaku, Na szczęście pomogło mi słońce, które tego dnia dało mi tak mocno popalić. Straciliśmy dobrych kilkanaście minut zanim podjęłam decyzję, że najsensowniej będzie zawrócić. Morale upadły, my byliśmy coraz bardziej zmęczeni, a przed nami jeszcze całkiem spory kawałek. 

Do schroniska dotarliśmy już po zmroku. Wpadliśmy do pokoju, zajęłam się Louisem, a w końcu sama poszłam się najeść. Pochłonęłam tego wieczoru taką ilość jedzenia, że ledwo weszłam po schodach do pokoju. Louis spał jak dziecko, a ja chwilę później poszłam w jego ślady. Byłam z nas dumna, jak jeszcze nigdy wcześniej. Pokonaliśmy tego dnia ponad 35 km w naprawdę trudnych warunkach. Mamy to! Przed nami już naprawdę niewiele. 

DZIEŃ DZIEWIĄTY
DYSTANS OKOŁO 23 KM, TRASA: SCHRONISKO NA HALI MIZIOWEJ – WĘGIERSKA GÓRKA. SUMA PODEJŚĆ 549 M, NAJWYŻSZY PUNKT: 1343 M N.P.M.

Schronisko opuściliśmy po śniadaniu razem z pierwszą falą turystów, z których znaczna części poruszała się na nartach. Zaraz po wyjściu zagadała mnie przemiła turystka, z którą przemierzyliśmy kilka pierwszych kilometrów. Rozmawiałyśmy o psach, o tym, czego trzeba dopilnować, zabierając psa w góry, o naszych górskich planach i marzeniach. Pogoda była cudowna. Słońce grzało na maksa, Louis doskonalił swój ślizg bokiem, a ja spokojnie stawiałam krok za krokiem. Doszliśmy na Rysiankę, skąd szybko wygonił nas obecny tam tłum, i zaczęliśmy schodzić w stronę Węgierskiej Górki, skąd miał wyruszyć nam naprzeciw mój znajomy. Tego dnia było bardzo ciepło. W dolnych partiach śnieg zdążył zamienić się  w błoto, którym Louis oblepiał się coraz bardziej z każdym kilometrem. Moje górskie buty od dłuższego czasu były już mokre, bo zwyczajnie nie dawałam im szans na spokojne wyschnięcie. Z Michałem i jego psem złapaliśmy się kawałek za Rysianką. Louis poznał nowego kumpla, a mi reszta trasy tego dnia minęła błyskawicznie. 

Do pensjonatu dotarliśmy jeszcze przed zmrokiem. Jeszcze przed wejściem próbowałam jakoś nas ogarnąć i wytrzepać najgrubsze błoto z Louisowego futra i swoich butów. Z marnym skutkiem. Moje zmagania szybko zauważyli właściciele pensjonatu i wyszli się przywitać, zapewniając, że im błoto nie przeszkadza. (W końcu jesteśmy w górach). Zdjęłam buty i daliśmy zaprowadzić się do naszego pokoju. Od wejścia uderzyło mnie jedno – biała pościel! 🙂 Louis nie jest psem śpiącym, na podłodze. Nie jest nawet psem śpiącym na łóżku w nogach. On należy do tych, które zajmują drugą poduszkę w łóżku. Oczywiście pierwsze, co zrobiłam, to wrzuciłam Louisa pod prysznic, żeby chociaż zmyć z niego tą skorupę brudu, w duchu modląc się, żeby wybrał jednak spanie na podłodze. Chwilę po zakończeniu wojaży z Louisem i ogarnięciem siebie, do pokoju przyszła gospodyni z pytaniem, czy mają mi zrobić coś na obiadokolację. “Cokolwiek” – odpowiedziałam. Godzinę później, moje cokolwiek stało przede mną w postaci dwudaniowego obiadu, szarlotki, kawy i świeżo wyciskanego soku. Miejscówka złoto.

Niestety, wieczorem zauważyłam, że Louis niechętnie zjadł kolację. Wykluczyłam brak apetytu, bo w końcu to labrador. Opcje były dwie: albo zjadł coś niekontrolowanie gdzieś na szlaku i się struł, albo jest chory. Zdecydowałam się poczekać do rana.

DZIEŃ DZIESIĄTY
DYSTANS OKOŁO 22 KM, TRASA: WĘGIERSKA GÓRKA – KAMESZNICA. SUMA PODEJŚĆ 1069 M, NAJWYŻSZY PUNKT: BARANIA GÓRA 1220 M N.P.M.

Rano Louis obudził mnie pilną potrzebą wyjścia na dwór. Zbiegłam z nim ubrana jedynie w piżamę. Chłopakowi zbuntował się żołądek i dzień rozpoczął od zwrócenia tego, co wczoraj znalazł na szlaku. Było bardzo wcześnie rano, więc miałam jeszcze chwilę na podjęcie decyzji, co dalej. Stwierdziłam, że dam mu się wyspać, jak wstanie sam, to pogadamy o śniadaniu, siłach i perspektywie ruszenia w drogę. Podałam mu leki, które na taki wypadek miałam przygotowane i zwyczajnie czekałam. Około 8:00 rano zaproponowałam mu śniadanie. Zjadł o wiele chętniej niż wczorajszą kolację. Jego brzuch mnie nie niepokoił, a sam Louis wydawał się ozdrowiały. Poczekałam jeszcze trochę, aż uleży mu się śniadanie i leniwym krokiem ruszyliśmy w góry. Kolejny nocleg mieliśmy zaplanowany w Kamesznicy, więc jeśli coś by się działo, to wieczorem możemy zakończyć wyprawę.

Tego dnia przed nami był jeden z moich ulubionych odcinków GSB – Magurka Radziechowska, Barania Góra, Przysłop. Pogodę mieliśmy już praktycznie wiosenną. 

Na Hali Radziechowskiej wiał tak silny wiatr, że Louis nie mógł ustać w miejscu. Na szczycie Baraniej Góry tym razem nawet się nie zatrzymywaliśmy. Wiało piekielnie, a przed nami był jeszcze spory kawałek drogi. W schronisku Przysłop pod Baranią Górą najadłam się na zapas, bo stamtąd żółtym szlakiem schodziliśmy już do miejsca docelowego i wiedziałam, że jedyne, co mogę zjeść na kolację, to liofilizat.

W schronisku spędziliśmy dłuższy czas. Nie było sensu gnać, bo szanse na dotarcie przed zmrokiem pożegnałam już rano, a zależało mi na tym, by Lou sobie odpoczął. Niestety, gdy wyszliśmy ze schroniska Louis zaczął się niepokojąco interesować swoją łapą. Przed wyprawą został przebadany od góry do dołu, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że tyle dni w trasie mogło sporo namieszać. Momentami zatrzymywał się i odmawiał dalszej drogi. Na ostatnich 6 km robiliśmy więc częstsze postoje. Obejrzałam mu łapę dokładnie, ale nie doszukałam się żadnej rany na poduszce. Niestety. Jeśli mielibyśmy do czynienia z otartą poduszką, to wiem, że wystarczy maść, dobry opatrunek i Lou jest w stanie dojść do celu. Poduszki od początku do końca miał jak nowe, kulał na nadgarstek, bez wątpienia. 

Doszliśmy do Kamesznicy. “Nasi” byli już w blokach startowych, by wsiadać w samochód i nas zwieźć. Pierwsze, co zrobiłam, to ustaliłam z gospodynią, że być może zostaniemy nie na jedną noc, a na dwie, bo jeżeli nie będziemy w stanie iść dalej, to musimy poczekać, aż po nas przyjadą. 

Wieczór spędziłam na masowaniu Louisowej łapy, podałam mu leki, zrobiłam okład i planowałam. Plan A zakładał, że idziemy do Ustronia – wiadomo. Plan B, że zostajemy aż po nas przyjadą. Ja sama czułam się świetnie, ale nie wyobrażałam sobie sytuacji, w której zostawiam Louisa i kończę trekking sama. Nie wchodziło to w grę nawet na dwa ostatnie odcinki. Z nim to zaplanowałam, zaczęłam i z nim miałam zamiar to skończyć. 

Niestety nie jestem specjalistą w tej dziedzinie i nie byłam w stanie ocenić z jak bardzo poważnym problemem mamy do czynienia. Wiedziałam jedynie, że Lou czuje dyskomfort, a to wystarczyło, bym zaliczyła praktycznie nieprzespaną noc. 

DZIEŃ JEDENASTY
DYSTANS OK. 20KM, TRASA: KAMESZNICA GÓRNA – SCHRONISKO PTTK NA STOŻKU. SUMA PODEJŚĆ 911 M, NAJWYŻSZY PUNKT: KICZORY 990 M N.P.M.

Dotrwałam do rana. Louisa obudził pies gospodarzy, który pojawił się w naszym oknie tarasowym. Lou zerwał się jak szalony, zrzucając po drodze wszystko ze stolika kawowego. Klasyk. Łapa miała się lepiej. Upewniłam się, że już się nią nie interesuje, zrobiłam jeszcze jeden porządny masaż, podałam leki i zdecydowałam (patrząc jak szaleje na podwórku z Fafikiem), że idziemy. Louis dał mi jasno do zrozumienia, że nie ma planu B. Z Kamesznicy wracaliśmy na GSB tą samą drogą, którą dzień wcześniej schodziliśmy. Czekało nas więc spore podejście już na początku dnia. Zdecydowałam, że jeśli problem z łapą wróci na tym odcinku, to zawracamy.

Nie wrócił. Na końcu podejścia zrobiliśmy przerwę, odetchnęliśmy, a przed nami był bardzo przyjemny odcinek. Stecówka i odcinek od niej do przełęczy, to zdecydowanie moje ulubione kilometry. Zawsze jest tam mokro, błotniście i dziko. Lou był zachwycony możliwością brodzenia w błocie, więc pozwalałam mu wykorzystać ten czas na maksa, bo wiedziałam, że do Przełęczy Kubalonka wiedzie droga asfaltowa i tam już tak kolorowo nie będzie. Tego dnia mieliśmy szczęście spotkać kilka osób z psami. Z każdym z nich zamieniłam kilka zdań, opowiedziałam o naszej przygodzie, z radością informując, że już praktycznie kończymy. Wszyscy zachwycali się nad dzielnością mojego czarnego labradora. Rzeczywiście byłam z tego chłopaka bardzo dumna. Minęliśmy przełęcz i do schroniska dotarliśmy praktycznie równo z zachodem słońca. Było strasznie tłoczno i w duchu dziękowałam sobie, że miałam porezerwowane noclegi jeszcze przed wyjściem, bo były miejsca praktycznie puste, gdzie można było wejść prosto ze szlaku i przenocować, ale były też takie jak to, w którym nie miałam gdzie usiąść, by zjeść kolację. Louis zaliczył kolejny prysznic, zjadł i poszedł spać. Ja, chociaż byłam bardzo zmęczona, długo nie mogłam zasnąć. W końcu to była ostatnia noc tej przygody. W głowie rodziły mi się przemyślenia dotyczące tego, co zrobiłam dobrze, a co bym zmieniła, co mi się podobało, a co nie. Wiem, że czekał mnie jeszcze jeden dzień wędrówki, ale moja głowa już zaczynała wszystko podsumowywać. I o tym będzie na koniec.

DZIEŃ DWUNASTY
DYSTANS OKOŁO 21 KM, TRASA: SCHRONISKO PTTK NA STOŻKU – USTROŃ. SUMA PODEJŚĆ 536 M, NAJWYŻSZY PUNKT: CZANTORIA WIELKA 995 M N.P.M.

Dwunasty raz wstałam rano, nakarmiłam Louisa, spakowałam plecak, zjadłam porządne śniadanie i wyszłam ze schroniska. Wierzcie mi, gdy usiadłam na stopniu przed wejściem by naciągnąć raczki na buty, z oczu pociekły mi łzy. Szybko jednak się opanowałem, bo przecież to jeszcze nie koniec, jeszcze czekało nas ponad 20 kilometrów drogi, a z doświadczenia wiem, że nie ważne jak długą drogę przebyłam, nie wolno się rozpraszać i „luzować” zanim nie dotrę do celu. Pogoda tego dnia postanowiła chyba pożegnać nać iście zimowym klimatem. Było zimno i mgliście. Miejscami strasznie ślisko. Przed podejściem na Czantorię złapał nas potężny deszcz. Louis zachwycony. Ja mniej – zabezpieczyłam całą elektronikę i zaczęliśmy podejście, które wiedziałam, że jest wymagające. Na szczycie mgła była taka, że ledwo można było dostrzec dwa piętra wieży widokowej. Wtedy przeszło mi przez myśl jedno – wrócę tu. W końcu w planach było pokonanie całego GSB biegiem. Rok później, gdy w nogach miałam już 500 km, stałam pod tą wieżą w sierpniowym słońcu i wspominałam właśnie ten moment. Zejście z Czantorii i ostatnie kilometry do Ustronia pamiętam jak przez mgłę. Serce tłukło mi jak szalone, gardło miałam ściśnięte, a w oczach łzy. Wzrusz na maksa. Ostatnie kroki i moment, w którym Louis dostrzegł znajomą twarz Karola, który przyjechał nas odebrać, rozsypały mnie na kawałki. Płakałam jak dziecko. Z jednej strony dlatego, że to już koniec i po dwóch tygodniach życia jak w bajce nadszedł czas, by wracać do codzienności, a z drugiej, bo szalony pomysł, na który wielu pukało się w czoło i mówiło, że to niemożliwe, właśnie został zrealizowany. 

Robiłam w życiu wiele rzeczy, które wymagały ode mnie dużo siły, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Długie biegi, na których momentami traciłam świadomość, kilkudniowe wędrówki samotnie w górach… to wszystko, to było nic w porównaniu z połową szlaku GSB zimą z Louisem. Dlaczego? Dlatego, że walczyłam tu nie tylko o siebie. Zawsze na pierwszym miejscu musiałam stawiać Louisa. Wiem, że dużo ryzykowałam puszczając się tam w zimie. Postawiłam na Louisa wszystko. Od początku wiedziałam, że z całej mojej ówczesnej ekipy tylko on jest w stanie pokonać ten szlak zimą. Jestem dumna przede wszystkim z niego, że tak dzielnie sobie poradził. Z naszej relacji, którą wypracowaliśmy przez lata i w ciężkich dla niego momentach czułam, że on wie, że warto mi zaufać, bo nie pozwolę, by stała mu się krzywda, a z drugiej strony, gdy to mi bywało ciężko, Lou był tym, co wtedy na szlaku stanowiło taki stały, bezpieczny element. W sytuacji, gdy zgasła mi czołówka, najważniejsze było, że jest blisko. Dopóki on był obok, ja czułam się bezpiecznie. 

Co bym zmieniła planując to jeszcze raz? 

W momentach, w których musieliśmy dojść do szlaku nie kierowałabym się tym, by droga była jak najkrótsza. Teraz wiem, że nadłożyłabym kilometrów, byle nie iść ponownie po zasypanych scieżkach, na których zapadałam sie po pas w śniegu, co w efekcie kosztowało mnie więcej energii niż dodatkowe 5 czy 7 kilometrów drogi w „normalnym terenie”. Zabrałabym też rakiety śnieżne. 

Na pewno dla siebie wzięłabym mniej ubrań. Załatwienie sobie prania nie wymagało wiele, a często gospodarze sami wychodzili z taką propozycją.

Co na pewno bym powtórzyła? 

Planowanie i rezerwację noclegów jeszcze przed wyjściem. Nie wyobrażam sobie iść w ciemno. Czasem byłam styrana jak wół, a myśl, że za x kilometrów czeka już na mnie prysznic i łóżko naprawdę dodawała skrzydeł. 

Czy pójście zimą było dobrym pomysłem i czy wyruszyłabym zimą ponownie?

W trakcie trekkingu warunki zimowe nie ułatwiały, ale dzięki temu dostałam tam taki szlif charakteru, że wiem, że to był dobry pomysł.

Czy wrócę z psem na GSB?

Wrócę. Podczas takich przygód na szlakach zostawiamy krew, pot, czasem łzy, ale przede wszystkim serce. Kawałek mojego należy do odcinku pomiędzy Krynicą a Ustroniem. Na pewno tam wrócę z psem. Nie widzę innej opcji.

Może to nie do końca jest miejsce na to, ale wiem, że wśród czytelników hopdoga jest sporo osób, które wtedy na tym szlaku wspierały mnie wiadomościami na fb czy instagramie. Chciałabym Wam tu ogromnie podziękować, bo nie raz, gdy siedziałam z tyłkiem w śniegu i nie mogłam się wygrzebać na zegarku wyświetlała się wiadomość o treści: „dacie radę!”, „Lou jest niesamowity!”. To kopało i naprawdę dodawało sił. Dziękuję też za niezliczone wiadomości, w których przyznajecie się, że dzięki temu, co pokazałam z Lou sami zmotywowaliscie się do aktywności z psem, że uwierzyliście w siebie, swoje psy i zaczęliście działać. To strasznie buduje, naprawdę. Uwielbiam zarażać tym co robię, bo wiem, że dzięki temu poprawia się nie tylko Wasze samopoczucie, ale też Waszych psów, a jak już pewnie zdążyliście zauważyć – zajmują one w moim życiu szczególne miejsce. 

Wreszcie, dziękuję hopdogowej ekipie za wspieranie mnie w tym pomyśle, za pomoc pod kątem sprzętu, rozwiązań na szlaku i w końcu za szansę podzielenia się tutaj tą historią.

Do zobaczenia w górach!

anno.

Blog hopdog. Trekking z psem w górach.

WYPOSAŻENIE NA DOGTREKKING

Psi ekwipunek, który w użyciu był codziennie, to:

maść kojąca na łapy Non-stop dogwear

ciepły śpiwór Ly dla psa

szelki Line 5.0

cienkie i wygodne buty Longdistance.

Zostaw nam swój komenatrz.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0
0