WIELKA WYPRZEDAŻ RÓŻNYCH MODELI I SUPLEMENTÓW DLA PSA! Idź do OUTLETU!
Dogtrekking

Jak zaplanować trekking w górach z psem? #5.

– PROPOZYCJA TRAS

Trekking z psem w górach nie zawsze musi kończyć sią na weekendowych wypadach. Zapewne znajdą się tacy, którym marzy się dłuższy wypad w góry, podczas którego jedynym zadaniem będzie stawianie kolejnych kroków na górskich szlakach.

Autor: Anna Karcz

GŁÓWNY SZLAK BEZKIDZKI Z PSEM

Dogtrekking na Głównym Szlaku Beskidzkim? Da się!

Wiem, jak bardzo kusząca jest ta wizja, dlatego dziś chcę podzielić się z Tobą wędrówką z moim psem, Louisem. Możesz pójść w nasze ślady i spędzić w górach 14 dni (pokonując łącznie około 300 km) lub podzielić trasę na krótsze odcinki. W tej części przedstawione zostaną pierwsze 6 dni wędrówki, a kolejne w następnym artykule. O szczegółach przygotowania do tego ekstremalnego, ze względu na długość, teren oraz porę roku, dogtrekkingu możesz przeczytać w jednym z poprzednich tekstów – Przygotowanie fizyczne i dieta psa oraz Sprzęt na trekking z psem.

Trasa w większości prowadzi przez Główny Szlak Beskidzki, który jest najdłuższym znakowanym szlakiem turystycznym w Polsce. Swój początek ma w Ustroniu w Beskidzie Śląskim, a koniec w miejscowości Wołosate w Bieszczadach. Zdecydowałam się wyruszyć dokładnie w połowie szlaku – w Krynicy Zdrój i ruszyć w kierunku zachodnim, do Ustronia.

Ten kierunek był “łatwiejszy” pod kątem omijania Parków Narodowych, do których psy nie mają wstępu.

Na szlak możecie wybrać się zarówno latem, jak i zimą. My postawiliśmy na zimowe przejście i w moim odczuciu było to genialne rozwiązanie, choć momentami nie było lekko.

Jeżeli więc kiedykolwiek przeszło Ci przez myśl: „Marzę o tym, by wziąć plecak i po prostu ruszyć przed siebie, ale nie mam pojęcia jak się za to zabrać”, to proszę – zaparz dzbanek herbaty (tak, dzbanek, bo będzie długo) i pozwól sobie uwierzyć w to, że Disney nie kłamał mówiąc: „If you can dream it, you can do it!”

To jak? Ruszamy? 😊

PLANOWANIE: CZAS PRZEJŚCIA I REGENERACJA

Na początek planowanie. Była to najbardziej stresująca dla mnie część całego przedsięwzięcia, bo nie jestem mistrzem topografii, orientację w terenie mam, ładnie to ujmując – ubogą, ogólnie – nie widziałam tam siebie samej, ale jak powiedziałam, że idę z Krynicy do Ustronia, to idę!

Całą trasę zaplanowałam na stronie Mapa turystyczna. Od samego początku wiedziałam, że będę iść dużo poniżej swoich możliwości, ale musiałam brać pod uwagę to, że idę z psem i to jego dobro muszę stawiać ZAWSZE na pierwszym miejscu. Trasę podzieliłam na segmenty, przy czym nie patrzyłam na kilometry, a na czas jaki będziemy spędzać w terenie, dodając do tego odpowiedni procent z uwzględnieniem warunków pogodowych. Dlaczego czas był dla mnie tak ważny? Tu słowo klucz – REGENERACJA. Nie moja, bo o swoją wytrzymałość się nie bałam, ale – znów – PIES. Normalny, zdrowy pies przesypia około 14-16 godzin na dobę (Louis zdecydowanie zawyża tę średnią). Sam sen pozwala psu nie tylko się zregenerować po wyczynach w ciągu dnia, ale jest podstawową potrzebą gatunkową psa, co oznacza, że brak odpowiedniej ilości (i jakości!) snu, może doprowadzić do poważnych problemów zdrowotnych.

Wiedziałam, że dni, kiedy będziemy w drodze przez 10h i więcej będą dla Louisa bardzo trudne, jednak rozmieszczenie noclegów na trasie nie dawało nam innej możliwości.

Trasę podzieliłam na 12 dni marszu plus 2 dni odpoczynku. Założyłam, że z czasem pies będzie się przyzwyczajał do wysiłku, dlatego szliśmy według planu: 3 dni marszu, 1 dzień przerwy, 4 dni marszu, 1 dzień przerwy, 5 dni marszu.

DZIEŃ PIERWSZY
DYSTANS OKOŁO 24 KM
TRASA: KRYNICA ZDRÓJ – SCHRONISKO CYRLA, SUMA PODEJŚĆ 1029 M, NAJWYŻSZY PUNKT: CZUBAKOWSKA 1082 M N.P.M.

Pierwsze kilometry pokonywałam całkowicie zamyślona nad tym, co nas czeka. W końcu jesteśmy – tu i teraz. To było niesamowite uczucie. Niesamowite do tego stopnia, że oczywiście zeszłam ze szlaku i musiałam naginać pod górę. Ahoj przygodo! Schody, a właściwie zaspy, dopiero się zaczynały. Choć muszę przyznać, że warunki pogodowe mieliśmy przednie. Było zimno i mroźno, ale słońce świeciło na maksa. Do schroniska na Hali Łabowskiej dotarliśmy jeszcze przed zachodem słońca. Zjedliśmy, rozgrzaliśmy się i ruszyliśmy na ostatni, dość płaski odcinek. Zaczynało się ściemniać, więc okulary przeciwsłoneczne wymieniłam na czołówkę. W lesie było dość strasznie, ale miało to swój urok. Dookoła była taka cisza, że dało słyszeć przesuwający się po ziemi śnieg i nieśmiałe skrzypienie drzew. Magia! Ostatni odcinek przed schroniskiem okazał się być nadzwyczaj wymagający. Sam kopny śnieg nie był  jeszcze taki straszny, bo obierając dobrą technikę, idąc małymi krokami i wspierając się na kijkach dałoby się przemieszczać w przód we w miarę przyzwoitym tempie. Niestety, śniegu było tyle, że momentami zapadałam się po pępek. I teraz żebyś zrozumiał – zapadałam się dobrze po pas. Żeby się z tego wygrzebać musiałam zdjąć plecak. Żeby odpiąć plecak musiałam zdjąć rękawiczki. Plecak odrzucałam do tyłu i na czworaka wychodziłam z powstałej pode mną dziury. I tak średnio co 5 kroków. Marsz Louisa wyglądał bardzo podobnie. Byłam załamana, sił coraz mniej, a czas uciekał. Jedyne, co mnie wtedy pocieszało, to księżyc, który świecił tej nocy jak rzadko, a w połączeniu ze śniegiem na otwartych przestrzeniach dawał takie światło, że mogłam zrezygnować z czołówki.
Przypływu energii dostałam, gdy w oddali zobaczyłam światło. Cyrla! Wiedziałam,że jest późno, że jestem później niż planowałam być. Nieśmiało weszłam do środka. Przywitało nas szczekanie i dwie psie mordy. Gospodarze siedzieli w kuchni. Czekali na mnie z gorącą zupą dyniową i herbatą. Nie wiem z czego wtedy cieszyłam się bardziej – czy z tego, że w końcu dotarliśmy na miejsce, czy z tego, że na świecie są jeszcze tacy ludzie.

Weszliśmy do pokoju. Nakarmiłam Louisa, pokremowałam mu łapy i zajęłam się sobą. Wiedziałam, że ta noc dużo mi powie. Sama czułam się dobrze, ale wiedziałam, że muszę obserwować Lou. Niestety to była najgorsza noc ze wszystkich podczas trekkingu. Louis kichał i trząsł się pół nocy. Podałam mu leki przeciwzapalne, okryłam psim śpiworem i liczyłam, że rano poczuje się lepiej. Obudziło mnie jego dyszenie około 4:00 rano. Czas na siku. Zerwałam się z łóżka, ale tak szybko jak wstałam, tak usiadłam. Łydki paliły mnie niemiłosiernie. Opadłam bezwładnie na łóżko. Druga próba. Wstałam tym razem powoli i spokojnie, ubrałam się i zeszłam z Lou. Pocieszało mnie, że Louis zdecydowanie czuł się dobrze. Szalał z psem gospodarzy, a ja spokojnie człapałam za nim. Wróciliśmy do pokoju, spakowałam plecak, zjadłam makaron i ruszyliśmy

Zdecydowanie po tym pierwszym dniu spokorniałam i nabrałam szacunku do czekającej mnie trasy i wysiłku. Od tego poranka wiedziałam już z jakim przeciwnikiem będę się mierzyć.

DZIEŃ DRUGI
DYSTANS OKOŁO 28 KM, TRASA: SCHRONISKO CYRLA – KROŚCIENKO NAD DUNAJCEM. SUMA PODEJŚĆ 1185 M, NAJWYŻSZY PUNKT: 1164 M N.P.M.

Kolejny dzień miał być jednym z trudniejszych – głównie ze względu na kilometraż i przewyższenie. Nie przeliczyłam się, nie było lekko.

Z Cyrli wyszliśmy dość wcześnie – już około 6:30. Mróz trzymał, słońce gdzieś tam się powoli podnosiło – bajka.

Zeszliśmy do miejscowości Sucha Struga i stamtąd szliśmy niebieskim szlakiem na Przechybę. Niestety, niebieski szlak był mało przetarty, a wydeptana ścieżka była tak wąska, że postawienie dwóch stóp obok siebie było niewykonalne, a Lou, choć zbędnych kilogramów nie miał, ledwo się mieścił. Ale to było nieważne, dookoła cisza i spokój, a na niebie pełna lampa – na tym skupiłam się najbardziej.

Na ostatnim odcinku przed schroniskiem na Przechybie było już o wiele przyjemniej. Ulgę poczułam już na 500 metrów przed schroniskiem, gdy spotykając turystę idącego w przeciwnym kierunku, upewniłam się, że kuchnia działa i będę miała okazję odpocząć i najeść się w przyzwoitych warunkach.

Weszliśmy do środka, stołówka była zamknięta ze względu na obostrzenia, zamówiłam jedzenie i wyszłam do sieni, by tam zjeść i chwilę odpocząć. Zaraz za nami wyszedł Pan, który przyjmował zamówienie i zaprosił nas do środka, byśmy nie marzli. Mogliśmy na spokojnie rozłożyć się przy schodach i odpocząć w cieple. To było miłe. Napoiłam i nakarmiłam Lou, sama porządnie się najadłam i ugrzałam. Po godzinnym odpoczynku ruszyliśmy na ostatni fragment, prowadzący do Krościeńka. Zaczynało się ściemniać, ale z wyjęciem czołówki czekałam jak zawsze do ostatniej chwili. Miałam ją pod ręką, więc zajmowało to sekundy. Gdy uznałam, że to ten moment i chciałam ją włączyć, okazało się, że jest rozładowana. Zamarłam. Ładowałam obie czołówki poprzedniej nocy i na pewno były naładowane. Byłam w środku lasu, zwierzyna kręciła się dookoła, a ja nie miałam światła. Szybko przeskanowałam w głowie plecak. Zapas miałam oczywiście na dnie. Do tego istniało ryzyko, że druga czołówka również odmówi posłuszeństwa – sprzęt i mróz to słabe połączenie. W nerwach wygrzebałam czołówkę – działa! Spakowałam wszystko byle jak do plecaka i ruszyliśmy. Musiałam się uspokoić, bo widziałam, że mój stres odbija się na Lou, a to w połączeniu z kręcącymi się dookoła dzikami wcale nie było dla niego dobre.

Doszliśmy do Krościeńka i tu już prosto do agroturystyki prowadziła mnie nawigacja. W końcu znaleźliśmy się w okolicy miejsca, w którym powinien być nasz nocleg. Gospodarze czekali na nas przed domem. Od razu zabrali ode mnie ciężki plecak, a Louisowi zaserwowali miskę z karmą. Zaprowadzili nas do pokoju. Zaopatrzyłam Louisa i zajęłam się sobą. Wyskoczyłam do sklepu po prowiant na kolejny dzień i zamówiłam pizzę. Wieczór był genialny! Wypoczęliśmy i rano skoro świt byliśmy gotowi do drogi. Moje łydki były w o wiele lepszym stanie niż po pierwszym dniu, a sam Lou spędził tę noc o wiele spokojniej zawinięty w swój śpiwór.

DZIEŃ TRZECI
DYSTANS OKOŁO 24 KM, TRASA: KROŚCIENKO NAD DUNAJCEM – DĘBNO. SUMA PODEJŚĆ 1075 M, NAJWYŻSZY PUNKT: LUBAŃ 1211 M N.P.M.

Z Krościenka wychodzimy już standardowo o świcie. Długie podejście na Lubań daje mi czas na obudzenie się. Wschodzi słońce, mróz trzyma, a w oddali widać Tatry. Chociaż nie mam takiej potrzeby, postanawiam zrobić przerwę na kawę. Zatrzymujemy się na moment, Louis zjada przekąskę, ja wypijam kawę i ruszamy dalej. Kilkanaście minut później na środku szlaku zauważam rysia, który dosłownie po sekundzie znika mi z oczu. Początkowo nie chce mi się wierzyć, że udało nam się spotkać tak płochliwe i unikające ludzi zwierzę, ale szybko sama dementuję swoje próby przekonania się, że to kot. Uskrzydlona idę dalej. Nie wiem dlaczego, ale spotkanie dziękuję zwierzyny zawsze dodaje mi energii, a jak jest to taka rzadkość jak ryś lub wilk, to potem dosłownie lecę jak na skrzydłach. 

Niestety poranne słońce szybko zachodzi za chmurami i z Lubania schodzimy już we mgle. Doceniam jednak to, że większość trasy idziemy w samotności. Zupełnie tak, jakby nastąpił koniec świata. Pod Kotelnicą odbijamy niebieskim szlakiem w lewo i schodzimy aż do miejscowości Dębno, gdzie mamy spędzić pierwszy dzień odpoczynku. 

Na miejsce dochodzimy jeszcze przed zmrokiem. Leniwie rozpakowuję rzeczy, karmię Louisa (to już wiadomo – mniej leniwie, bo labrador na strawę czekać nie powinien). 

Kolejny dzień mamy nie robić nic i cieszyć się słodkim lenistwem. Niestety, plan ten szybko weryfikuje życie, ponieważ wieczorem okazuje się, że mam awarię telefonu i słodkie lenistwo będę musiała zamienić na zorganizowanie nowego. 

Rano budzą mnie gospodarze z informacją, że moja rodzina dzwoni do nich od rana z pytaniem, czy dotarłam, czy nic mi nie jest, bo poza relacją na instagramie z dnia poprzedniego nie mają ode mnie znaku życia. Nie było wyjścia jak zacząć działać i odzyskać telefon. Cudem na tym końcu świata znalazłam taksówkarza, który był skory przyjechać po mnie i zawieźć mnie do najbliższego miasta, szczycącego się takim sklepem jak media expert. Udało się. Jeszcze przed południem uruchomiłam telefon i dałam znać, że żyję. 

Resztę dnia dosłownie przespaliśmy. Nie licząc krótkich spacerów po wiosce i objadania się pod korek. Niepokoiło mnie jedynie to, że cały dzień sypał śnieg. Było zimowo i magicznie, ale ja miałam w perspektywie kolejne dni marszu, a tego najbliższego, mimo że miał być dość krótki, wolałabym nie spędzić na walce ze świeżym śniegiem i szukaniu szlaku. Niestety, płonne były me nadzieje. 

DZIEŃ CZWARTY
DYSTANS OKOŁO 17 KM, TRASA: DĘBNO – SCHRONISKO NA TURBACZU. SUMA PODEJŚĆ 1075 M, NAJWYŻSZY PUNKT: SCHRONISKO PTTK TURBACZ 1283 M N.P.M.

Z Dębna wyruszyliśmy tym razem nieco później. Od pierwszych minut w powietrzu dało się czuć, że na mróz nie mamy co liczyć. Przeciwnie, wszystko zaczynało topnieć, w powietrzu wisiała mgła, a aura przypominała tę, która zachęca jedynie do siedzenia pod kocem z kubkiem herbaty w ręku. My jednak nie mieliśmy wyjścia – trzeba było iść przed siebie, chciałam to mam. Na tym etapie nie było to już „takie tam” chodzenie sobie z plecakiem po górach. Ten plecak był piekielnie ciężki. W dniu startu ważył dokładnie 19 kg. Czwartego dnia miałam siniaki na ramionach i na biodrach. Po całodniowych wędrówkach z tym ciężarem na plecach bolały mnie plecy, mimo że plecak miałam naprawdę dobrze dopasowany.

Tego dnia nie poruszaliśmy się po Głównym Szlaku Beskidzkim, ponieważ na tym odcinku przebiegał on przez Gorczański Park Narodowy. Musieliśmy więc wybrać inną drogę i od samego początku szliśmy szlakiem niebieskim. 

Po pierwszych kilometrach byliśmy przemoczeni, a na dodatek im wyżej wchodziliśmy, tym oczywiście robiło się zimniej. Do schroniska dotarliśmy jeszcze przed zachodem słońca. I choć dookoła była silna mgła, to popołudniowa pogoda była o niebo lepsza niż ta z początku naszej wędrówki tego dnia. W schronisku przyjęli nas bardzo ciepło, najedliśmy się i załapaliśmy się na piękny zachód słońca.

Rano obudził mnie Louis. Nie byłam zachwycona, bo planowałam pospać chwilę dłużej, ale jak tylko otworzyłam oczy i zobaczyłam, że do pokoju przez w połowie zasypane śniegiem okno wpada pomarańczowe słońce zerwałam się jak szalona. Wschód! Wierzcie mi, w życiu nie naciągałam na siebie getrów w takim tempie. Jak łapaliście kiedyś wschód słońca w górach, to zapewne wiecie, że tu gra się toczy czasem o dosłownie kilkanaście sekund niesamowitego widoku. Ja miałam wtedy w perspektywie złapanie wschodu słońca na Turbaczu, z widokiem na Tatry. No nie mogłam nie spróbować. Wybiegłam z pokoju wpół ubrana w piżamę, naciągając buty trekkingowe na bose stopy – kwestia priorytetów. Przeciągnęłam biednego Louisa po schodach i wypadliśmy przed schronisko. Jest! Pomarańczowe słońce powoli zaczyna oświetlać niedalekie Tatrzańskie szczyty. Czekam, aż słońce padnie na Gerlach. Jest! Mija dosłownie kilka minut i wiem, że najlepsze za nami. W moim pozostawiającym wiele do życzenia górskim outficie robię z Louisem rundę dookoła schroniska i wracamy do pokoju. Czas na śniadanie, pakowanie i znów – w drogę!

DZIEŃ PIĄTY
DYSTANS OKOŁO 23 KM, TRASA: SCHRONISKO NA TURBACZU – SKAWA. SUMA PODEJŚĆ 1075 M, NAJWYŻSZY PUNKT: TURBACZ 1310 M N.P.M.

Ze schroniska na Turbaczu wyruszamy w genialnym nastroju. Louis szaleje w śniegu i zbiera pochwały od mijanych narciarzy, że taki on kochany, grzeczny i przede wszystkim dzielny! Mróz trzyma, śnieg skrzypi pod nogami. Ubieram czarnemu buty i dziarsko ruszamy przed siebie. Schodzimy czerwonym szlakiem do Rabki Zdrój. Wtedy myślałam, że przedzieranie się przez tę miejscowość jest najmniej przyjemną częścią tego dnia, ale to, jak bardzo się myliłam okazało się dopiero, gdy doszliśmy do miejsca przecięcia się szlaku i zakopianki. Oznaczenia w pewnym momencie zniknęły. Znalazłam jakieś stare, zamazane na szaro. Byliśmy już głodni i zmęczeni. Przed nami było ostatnie kilka kilometrów, tymczasem utknęliśmy przy budowach dróg. Usiadłam z Lou pod drzewem. Rzuciłam kilka zaklęć i stwierdziłam, że przecież sięhttps://hopdog.pl/buty-dla-psa-long-distance/ nie cofnę, przechodzimy według zamazanych oznaczeń. Weszliśmy w las. W pewnym momencie musieliśmy przedzierać się tak zarośniętą ścieżką, że ledwo się na niej mieściliśmy. Wyszliśmy na polanę. W tym momencie miałam dosyć. Pierwszy raz podczas naszej wyprawy miałam naprawdę tego wszystkiego dosyć. Niestety, opcja “usiąść i zapłakać” nie wchodziła w grę. Było zimno, byliśmy już naprawdę wykończeni i zapadał zmrok. Resztkami sił zmusiłam się, by dojść do wsi, w której mieliśmy nocować. Niestety, to nie był koniec naszych niepowodzeń. We wsi okazało się, że akurat nasz nocleg jest na jej drugim końcu. Fakt, pamiętałam, że mam jedną noc z dala od szlaku, ale czy to naprawdę musiało być tego dnia? Trudno, idziemy. Asfalt prowadzący przez wieś był pięknie odśnieżony, jednak zaspa z tego śniegu leżała na poboczu. Szliśmy więc 2 km praktycznie środkiem drogi. Na nocleg dotarłam wściekła i zmęczona. Wiedziałam, że nie ma opcji, bym rano ciągnęła Louisa jeszcze raz tą drogą, zwłaszcza o godzinie, gdy ruch będzie większy. Organizuję sobie coś do jedzenia i decyduję, że muszę załatwić sobie transport do szlaku. Nie z lenistwa czy wygody, a dla naszego bezpieczeństwa. 

Podczas całej naszej wyprawy miałam niesamowite szczęście do ludzi. Również w tym przypadku. Sąsiad gospodarzy, u których mieszkałam zgodził się nas podrzucić rano pod szlak. Lou miał swój śpiworek, który zdecydowałam się wykorzystać jako “podkładkę”, by nie nabałaganić Panu w aucie. Załatwione!

Tego wieczoru zasypiałam wykończona psychicznie całym dniem, ale pocieszało mnie to, że znów sobie poradziłam, że daliśmy radę i jesteśmy razem, na końcu świata, w starej chatce ogrzewanej piecem kaflowym, takiej zupełnie w klimacie wiejskiego domu mojej prababci.
Wiedziałam, że wstanę z nową energią!

DZIEŃ SZÓSTY
DYSTANS OKOŁO 30 KM, TRASA: SKAWA – ZAWOJA. SUMA PODEJŚĆ 1161 M, NAJWYŻSZY PUNKT: 1236 M N.P.M.

Umówiony sąsiad zjawił się punktualnie. Pomógł mi zapakować plecak, Louisa i po kilku minutach jazdy autem już wysiadaliśmy przy szlaku, dziękując mu za pomoc. Dzień zapowiadał się słoneczny. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej, więc postanowiłam, że część rzeczy odeślę. Plecak ciążył mi okrutnie, a w Zawoji miałam dopakować prowiant Louisa, który do naszego apartamentu podrzucili nam znajomi kilka dni wcześniej.

Idziemy! Słońce świeci na maksa. Po drodze trafiamy na wycinkę drzew, ale Panowie są dla nas bardzo uprzejmi i bez problemu pozwalają przejść mimo zakazu. Zatrzymujemy się na krótką rozmowę z nimi (i naturalnie pokłony dla dzielności i grzeczności Louisa), wypijam herbatę, Lou dostaje energetyk i kurczaka i ruszamy dalej. Pośrednim punktem dzisiejszego dnia jest Schronisko na Hali Krupowej, gdzie chcemy najeść się i odpocząć, bo wiem, że do Zawoji dotrzemy po zmroku. Przy schronisku jest sporo ludzi. Znajduję dla nas spokojniejsze miejsce i rozbijam nasz mini obóz kładąc Louisowi śpiwór. Sama zamawiam sobie obiad. Siedzimy z Lou i patrzymy na góry. Odpoczywam jak nigdy wcześniej. Odpływam na tyle, że Lou postanawia poczęstować się moją szarlotką. Całą. 🙂 

Czas schodzić. Za schroniskiem musimy zejść z czerwonego szlaku, by ominąć Babiogórski Park Narodowy, więc łapiemy szlak zielony i kierujemy się do Zawoji. 

Słońce powoli zachodzi. Lou idzie powoli przede mną. Ja przez moment wiszę na telefonie, bo w domu trwa impreza z okazji urodzin mojego taty, na której z wiadomych względów nie mogę być. Słyszę wtedy: “Szkoda, że Cię tu nie ma, ale dobrze, że jesteś tam, gdzie jesteś.” 

Rodzina i bliscy, którzy wspierają takie pomysły mimo wszystko, to najcenniejsze, co mam. Bez nich za nic bym się nie odważyła podejmować takich wyzwań.

Na moment odpłynęłam myślami od szlaku i gór. Do porządku przywołał mnie ruch w krzakach. Szliśmy skrajem lasu, bardzo blisko zabudowań, było już ciemno, jednak nie wyjęłam jeszcze czołówki, bo “przecież jeszcze tylko kawałek”. Niestety, delikatny ruch w krzakach nie obudził mojej czujności na tyle, bym się zatrzymała i choćby zlokalizowała gdzie owe zwierzątko się kryje. Kilkanaście kroków dalej nie miałam już wyjścia. Z naszej lewej strony zerwała się horda dzików i dosłownie kilka metrów przed nami przecięła nam drogę uciekając w las. Zlękłam się na tyle, że wrzasnęłam. Resztkami rozsądku przyciągnęłam Lou do siebie, choć jemu za nic nie przyszłoby do głowy, by spróbować pobiec za tą zgrają. Minęło kilka dobrych minut zanim uspokoiłam oddech. Byliśmy już praktycznie na miejscu, do celu zostało może 1,5 km, jednak pokornie wyjęłam czołówkę, w rękę chwyciłam gaz i dopiero wtedy ruszyliśmy dalej. 

Gdy weszliśmy do apartamentu gospodarzy nie było na miejscu. Zostawili mi klucze w umówionej skrytce z poleceniem, byśmy się rozgościli. Na miejscu czekała na nas paczka dostarczona przez znajomych i smakołyki dla Louisa przygotowane przez gospodarzy. Zaopatrzyłam Louisa, wzięłam gorący prysznic, najadłam się i poszliśmy spać. Lou tego dnia bardzo osłabł i zaczynałam się naprawdę o niego martwić, bo od samego początku jako pierwszą zasadę przyjmowałam to, że jeśli tylko cokolwiek mnie zaniepokoi w kwestii zdrowia mojego psa, to kończymy. Kolejny dzień miał być bardzo krótki, a po nim czekał nas dzień odpoczynku. Jak zwykle więc stwierdziłam, że ocenię sytuację rano…

TBC…

WYPOSAŻENIE NA DOGTREKKING

Psi ekwipunek, który w użyciu był codziennie, to:

maść kojąca na łapy Non-stop dogwear

ciepły śpiwór Ly dla psa

szelki Line 5.0

cienkie i wygodne buty Longdistance.

Zostaw nam swój komenatrz.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0
0